Tatry zimą #2 Przesunąć horyzont
-
DST
12.00km
-
Teren
12.00km
-
Temperatura
-9.0°C
-
HRmax
175( 88%)
-
HRavg
139( 70%)
-
Kalorie 3569kcal
-
Aktywność Wędrówka
„W górach jest coś intymnego. Nikt nie krzyczy na szczycie z radości. Człowiek sobie posiedzi, popatrzy, zrobi kilka zdjęć [...] Góry mają w sobie coś magicznego, człowiek nie zje, nie dośpi, pachnie coraz gorzej, ale nie chce przestać się wspinać. W górach liczy się tylko tu i teraz. Nikt nic ode mnie nie chce, telefon nie dzwoni, a ja czuję, że z każdym krokiem przekraczam granicę swoich możliwości. Kiedy na początku wspinaczki człowiek stoi przed szczytem i patrzy na potężną górę, czuje się przytłoczony. Kiedy patrzy na tę samą górę już po zejściu - jest dumny i ma wrażenie, że może osiągnąć wszystko...” [Martyna Wojciechowska, Przesunąć horyzont]
Planujemy wstać o 7. Dzwoni wykręcony alarm Przemka, który postawiłby na nogi inwalidę, ale przekręcamy się w śpiworach i śpimy dalej. O 9 już naprawdę trzeba się ruszyć. Bez pośpiechu jemy śniadanie i ze schroniska wychodzimy dopiero przed 11. Jest późno.
Na rozgrzewkę wybieramy szlak papieski. Idzie się nim przyjemnie, łagodnie, bez zrywów tętna. Jedyne co przeszkadza, to śnieg po kolana. Trudne podejście zaczyna się na granicy lasu, kiedy wchodzimy w kosówkę. Nogi ślizgają się w śniegu i plączą w gałęziach. Parokrotnie muszę wyszarpywać kijki, które przez talerzyki ugrzęzły w zaspach. Jestem zmęczona, spocona i zniechęcona. Pod szczytem spotykamy turystę. Mówi, że schodzi już pół godziny. Czyli na podejście musimy liczyć co najmniej 50 minut.
Nie dam rady. Nie dojdę. Zaczynam liczyć kroki. Nie patrzę przed siebie, tylko na swoje nogi. Wtedy nie przytłacza mnie odległość. A to zaledwie 1758 m n.p.m.
Kiedy docieram na szczyt, jestem wykończona i głodna. Wieje przeszywający wiatr, marzną palce i nos. Robimy kilka przypadkowych zdjęć i chowamy się po zawietrznej stronie góry w wydeptanej przez kogoś jamie. Jemy zmrożone naleśniki, rozgrzewamy się herbatą, podgryzamy lodowate batony. To tu zjadam swój pierwszy żel energetyczny, który według opakowania ma się długo uwalniać. Efekt przyjdzie mi odczuć dopiero za kilka godzin.
W pokoju obiecaliśmy sobie, że zdobędziemy dwutysięcznik, choćbyśmy mieli wypruć sobie flaki. Ale tu, na mrozie, gdy wiatr wdziera się pod kurtkę, a mięśnie już nie bolą, tylko jawnie odmawiają posłuszeństwa, trudno trwać w postanowieniu.
Nie wejdę na Kończysty Wierch, nie ma takiej możliwości. I co? I idę, choć nie mam siły. Choć wiem, że na drogę powrotną będziemy wzywać TOPR.
Szlak wydaje się przyjemny. Nie ma nic lepszego od wędrowania grzbietem. W dodatku na mapie to tylko kilka centymetrów. Ale zimą to pozory, nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać. Wspinasz się grzbietem na niekończące się górki, a cel nadal pozostaje poza zasięgiem. Zaczynasz liczyć kroki i stajesz się na pół obłąkany zmęczeniem:
"i chodzę tu i tam i chodzę i czekam i myślę, czekam i chodzę i chodzę i chodzę... i chodzę..." [Thomas Bernhard, Kalkwerk]
Najpierw Przełęcz nad Szyją (1754 m), później Czubik (zaledwie 1845 m) i podejście na Dudową Przełęcz (1815 m). I wreszcie Kończysty Wierch (2002 m). Liczysz kroki i wyznaczasz sobie kolejne punkty. Jeszcze dziesięć i odpoczniesz, jeszcze trzydzieści i przerwa. Tylko chwilka. Nogi ciążą, jakbym przywiązała do kostek ciężarki. Coraz trudniej wydzierać buty spod śniegu. W pewnym momencie opuszczają mi się stuptuty i treki jak szufle nabierają śnieg. To, co dzieje się później, przypomina wyrafinowaną torturę. Śnieg szybko oblepia nogę i rozpuszcza się, spływając do butów. Robi się zimno i mokro. A na szczyt jeszcze tak daleko.
Kiedyś przeczytałam, że rower jadący po płaskim terenie jest maszyną napędzaną siłą mięśni. Rower jadący pod górę to maszyna napędzana siłą woli.
Na granicy wytrzymałości ciało zaczyna być bezwładne, "tylko umysł pływa bez celu po skomplikowanym torze świadomości, jak oswojone wodne zwierzę" [Haruki Murakami]. W takich chwilach to właśnie umysł, nie ciało, mówi, że trzeba postawić następny krok. I jakoś się idzie.
Na szczycie padam na ziemię i płaczę ze szczęścia. Od teraz mogę wszystko. Jest cudownie, nic nie może zepsuć tej chwili. Widać każdy szczegół horyzontu, odległe miasta rozświetlone pierwszymi lampami, zarumienione zachodem szczyty Tatr, pogrążone w cieniu doliny. Minęła 16:00.
Zejścia prawie nie pamiętam. Budzę się dopiero, gdy Kinga z oddali pokazuje mi nerwowo, bym odbiła na lewo. W zaspę?! Nie wiem, o co chodzi. Robię jeszcze kilka kroków, ale macha gwałtownie i muszę ustąpić. Okazuje się, że śnieg popękał, a wzdłuż żlebu powiększa się szczelina. Od tej chwili schodzimy niemal na palcach, a adrenalina uderza nam do krwi. Nikt nie jest już zmęczony.
Na szczęście pokrywa śnieżna jest na tylko dobrze związana, że śnieg się nie ześlizguje. Bezpiecznie docieramy z powrotem na Trzydniowiański Wierch. Nawet nie robimy postoju, wyciągamy tylko czołówki i ruszamy w dół. W kilku miejscach udaje nam się nawet zjechać na kocu termicznym. Jestem tak pobudzona, że w schronisku jeszcze długo nie mogę zasnąć.Samolotem!
© EresseDolina Chochołowska
© EresseSzlak papieski na Trzydniowiański Wierch
© EresseTak się chodzi
© EresseMyszowate
© EresseNiebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie [Kant]
© EresseTrzydniowiański Wierch
© EresseGdzieś tam hen daleko
© EresseNa nogach albo na czworakach
© EressePodobno widziano tu yeti
© EresseKończysty Wierch, Tatry Zachodnie
© EresseJuż niedaleko
© EresseZimna pustynia
© EresseWejdę tam, choćbym miała sobie flaki wypruć
© EresseSłońce chyli się ku zachodowi
© EresseWidok na Dolinę Chochołowską
© EresseTatry Zachodnie o zachodzie
© EresseKończysty Wierch, Tatry Zachodnie
© EresseZniszczona, ale szczęśliwa
© EresseTu czujesz, że możesz wszystko
© EresseStarorobociański Wierch oblał się rumieńcem
© Eresse
Kategoria Tatry
komentarze
Jak tu nie wspomnieć jeszcze jednej sentencji: W górach jest wszystko co kocham