Naprawdę wracam do formy
-
DST
45.47km
-
Teren
40.00km
-
Czas
02:38
-
VAVG
17.27km/h
-
VMAX
41.89km/h
-
Temperatura
20.0°C
-
HRmax
191( 96%)
-
HRavg
149( 75%)
-
Kalorie 1633kcal
-
Podjazdy
400m
-
Sprzęt Skowyrna mewa
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zanim zaczniesz czytać, Surfin' Ju Es Ej :)
Tak się cieszę, że nie zmarnowałam tej niedzieli na siedzeniu przy komputerze i leżeniu na kanapie (bo przecież trzeba odespać i wypocząć przed kolejnym tygodniem w pracy).
Spięliśmy się z Pixonem, choć bardzo nam się nie chciało, i umówiliśmy się na trening. Ponieważ wiało jakby się ktoś powiesił, staraliśmy się unikać otwartych przestrzeni i asfaltów. Tak tak, nie widać tego na załączonych zdjęciach :)
Najpierw popędziliśmy do Łagiewnik. Wróć - najpierw przez Arturówek pojechaliśmy na górkę na Rogach. Pierwszy raz podjeżdżałam ją od tej kamienistej, zawalonej cegłami i innymi śmieciami strony, którą zwykle z górki zjeżdżamy. Uffff udało się, nawet Pixon był zaskoczony, że trzymam się tuż za nim. Kolejny punkt to wodopój przy Kaloryferze. Szybko napełniliśmy bidony/butelki i wjechaliśmy na jakąś pętlę, którą jechałam pierwszy raz. Trasa zaczyna się przy ulicy Wycieczkowej obok menażerii czy leśniczówki, jak kto woli - w każdym razie przez dropy i hopy do downhillu, prowadzi w głąb lasu aż do Kapliczek przez dwa strome podjazdy z mostkami i jeden szeroki zjazd. Taką pętlę przejechaliśmy dwa razy. Najpierw wspólnie, bym mogła zapoznać się z drogą i odbiciami, a później każdy w swoim tempie.
Kiedy skończyłam swój przydział, byłam tak wypompowana, że miałam już ochotę wracać do domu. Pixon obiecał mi jeszcze dwa podjazdy i powrót. Ale uśmiechał się przy tym szelmowsko i widziałam, że coś knuje. Tak mnie wyprowadził w pole, że jakimiś bezdrożami i polami dojechaliśmy na Malinkę.
Spaliłam już sporo energii, ale miałam wrażenie, że z rozgrzanymi, trochę przepalonymi nogami znacznie lepiej mi się jeździ. Wjechaliśmy więc razem na pętlę i jakoś utrzymałam się Pixonowi na kole (tak, musiał dostosować do mnie tempo i trochę na mnie czekać, ale nie poddawał się, humory nam dopisywały). Myślę, że był ze mnie zadowolony :)
Na drugie okrążenie już się nie zdecydowałam. Padłam na trawę jak trup i leżałam na słońcu tuż obok stawu. Kiedy po mnie przyjechał, nie miałam siły ruszyć nogą. Poleżałam jeszcze chwilę i w końcu zmusiłam się do wstania. Do domu wracałam już ostatkiem sił, miałam wrażenie, że uszło ze mnie całe paliwo - jak w samochodzie, który zaczyna zwalniać, chociaż dodajesz gazu. Byłam tak głodna, że mogłabym zjeść wszystko - lodówkę, stare trampki, siodełko. Do domu wtoczyłam się jak zombie.
Był ogień na trasie!
PS. Kocham te momenty, kiedy już zrzucam kask, ciuchy rowerowe, mogę się umyć i walnąć do łóżka bez tchu. Czuję wtedy totalną, niezmierzoną błogość. Nawet jedzenie smakuje lepiej. No i kocham trenować z bratem, bo nikt nie motywuje mnie tak jak on :)
Like American Dream © Eresse
Na bezdrożach © Eresse
Towarzysz podróży © Eresse
Kategoria Trening
komentarze
Gratuluję!
Gdzie się podziała moja forma ;)