1# Piątek w piątek to dopiero początek
-
DST
184.11km
-
Teren
15.00km
-
Czas
09:21
-
VAVG
19.69km/h
-
VMAX
52.22km/h
-
HRmax
173( 87%)
-
HRavg
132( 66%)
-
Kalorie 3644kcal
-
Sprzęt Skowyrna mewa
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ludzie czekają cały tydzień na piątek,
cały rok na lato,
całe życie na szczęście.
A przecież ono jest na wyciągnięcie ręki.
cały rok na lato,
całe życie na szczęście.
A przecież ono jest na wyciągnięcie ręki.
Stało się. Jedziemy na sakwy, hip hip hurra. Mamy 500 km do zrobienia ura ura ura! Ale choć czekałam na ten dzień z podekscytowaniem, nie mogłam wyzbyć się wątpliwości. Przejadę czy stanie mi serce gdzieś w drodze. Pixon cieszył się jak dziecko, któremu rodzice obiecali całodniową wycieczkę do Disneylandu. A ja się stresowałam, czy nie przewrócę się z sakwami na pierwszym zakręcie i czy nie będzie trzeba wzywać helikoptera.
Pakowałam się w czwartek - bez ciśnień i bez obawy, ile koszulek wziąć, żeby dobrze wyglądać i pachnieć. Nastawiłam się na tyranie i ograniczałam bagaż. Nie wzięłam odżywki do włosów i balsamu (!) Zostałam też odciążona z namiotu i narzędzi. Łukasz wziął na siebie męski ekwipunek.
Kiedy zadzwonił budzik, myślalam, że czas wstać do pracy, ale nie, to nadszedł dzień wyprawy! Przygody życia, porwania się z motyką na słońce, rozładowania konteneru piachu widłami. Po pożywnym śniadaniu (makaron z białym serem, białkiem i kakao) wyruszyliśmy zgodnie z planem.
Świeciło słońce, zapowiadał się przepiękny, bezwietrzny dzień. W euforii przejechaliśmy Zgierz, Dąbrówki, Białą, Warszyce, Rogóźno, Krzyszkowice. I nagle bach, dojechaliśmy do Piątku! Piątek w Piątek. Taka sytuacja. Nie było co dłużej marudzić, Pixon szybko popatrzył na mapę i pokierował nas wiejskimi bocznymi drogami. Przestały nas mijać rozpędzone ciężarówy, busy i samochody osobowe, byliśmy władcami szos i jechaliśmy ramię w ramię, a kilometry same wskakiwały na licznik.
Lubiła tańczyć, pełna radości tak ciągle goniła wiatr © Eresse
Około 11 zaczął nam doskwierać upał, więc ściągnęliśmy koszulki (prooszę sobie tu za dużo nie wyobrażać, ot, takie pęknięte plecy) i przytroczyliśmy plecaki do bagażników. Co za ulga! Teraz to dopiero była moc w nogach. Z przyjemnością obserwowałam roztaczający się krajobraz. Sianokośne łąki, wspaniałe złote zboża poprzetykane makami i chabrami, bogactwo warzyw, stare zabudowania wiejskie. W powietrzu pachniało suchą trawą, kwiatami polnymi i niekiedy truskawkami. Zdarzały się też mniej przyjemne zapachy obornika, ale to każdy zna i nie trzeba tego wytykać.
Pierwsze 50 km umknęło jak chwila. Nie czułam ich w nogach, organizm nie wysyłał żadnych sygnałów. Ale około 60 kilometra nagle zgłodniałam, zassało mnie i odcięło, jak rozładowaną baterię. Musieliśmy zatrzymać się w sklepiku. Za całe cztery złote obkupiłam się w słodką bułkę z budyniem, góralka i rogalika 7 days. Gdzie się podziały sklepy, w których za tyle jedzenia płaci się tak mało.Tam też uprzejma starsza pani pokierowała nas dalej na Płock. Jeszcze nie raz przyszło nam skorzystać tego dnia z uprzejmości (zaskakującej i bezinteresownej) mieszkańców. Bo kiedy z Pixonem podjechaliśmy do grupki wiejskich chłopców z karkami i łysymi głowami, piwami i papierosami w rękach, nie spodziewaliśmy się usłyszeć:
- A dokąd się państwo wybieracie? A nie, tamtędy to nie, bo zarosło, lepiej tam skręcić przy figurce. No, to szerokiej drogi!
Milka. Bądźmy delikatni. Świat nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.
Do Płocka wjechaliśmy wałem przeciwpowodziowym nad Wisłą. Jazda taką pryzmą z sakwami w pełnym słońcu okazała się nie lada wyzwaniem. Termometr pokazywał >34 stopnie. Łukasz dostał głupawki, a ja byłam wykończona. Trzymała mnie myśl, że Płock już na wyciągnięcie ręki, a do Włocławka 30 km. A później dowiedziałam się, że jednak trochę inaczej to wygląda...
W Płocku było tak gorąco, że nawet pizza nie smakowała tak jak kiedyś. Napełniliśmy brzuchy, popiliśmy orzeźwiającą colą, po której chce się więcej coli i pogadaliśmy z miejscowym kolarzem. Znaczy Łukasz pogadał. Ja byłam zbyt załamana, żeby cokolwiek mówić. Do Włocławka mieliśmy co najmniej 60 km. A planowany nocleg był jeszcze dalej. Drogi z Płocka do Włocławka prawie nie pamiętam. Łukasz próbował mnie zagadywać i dodawać otuchy, ale ja wolałam, żeby w ogóle nie próbował. Musiałam się z tym sama zmierzyć i nie patrzeć co 100 metrów na licznik. Były oczywiście momenty, kiedy byłam zachwycona, bo rozpędzony dociążony rower mknął z górki, a ja mogłam stanąć na pedałach i... no wiecie, przewietrzyć odparzoną pupę. Ale były też chwile, kiedy walczyłam z sobą o to, by się nie rozpłakać. Wyznaczałam sobie małe cele i liczyłam mijane wioski.
Jak tu się nie śmiać, kiedy przejeżdża się przez Murzynowo albo przez Lenie Wielkie. Na liczniku 140 km, a tu lenie, kurna!
W Dobrzyniu nad Wisłą mieliśmy zrobić postój na jedzenie. Na jednym skrzyżowaniu zobaczyłam znak "plaża" i oczami wyobraźni widziałam już siebie rzucającą rower w krzaki i rozkładającą się na piasku z rozprostowanymi nogami i odciążonym kręgosłupem. Nieważne, że na plażę było 500 metrów zjazdu. Ważne, że zaraz będę leżeć. Na dole okazało się, że ta cała plaża to jakiś dok dla łódeczek, a zamiast piasku jest beton i chodnik, a na nabrzeżu kamienie przykryte drutem. Nawet nie chciało mi się płakać. Zjadłam wafelka w samotności, popatrzyłam na truchło ryby obijającej się o brzeg i nie myślałam. Cukier trochę mnie ożywił. Ale do Włocławka wciąż było daleko. Pierwszy i ostatni raz jestem na sakwach - tak sobie powiedziałam wtedy. Akurat!
We Włocławku robiliśmy zakupy w Lidlu jak żywe trupy. Łukasz sam przyznał, że nie mógł się skupić na tym, co włożyć do koszyka. Wpadł jednak na genialny pomysł i wybrał energetyka. Jakiś tam zielony szmelc o smaku Mojito. I nagle wróciło w nas życie. Energetyk mnie znieczulił, a nogi jakoś same nagle wiedziały, co trzeba robić.
Po 20:00 wciąż nie byliśmy w Bobrownikach. Ja chciałam, żebyśmy sobie już odpuścili, ale przekonanie Łukasza do rezygnacji z jakiegoś planu to jak próba zmuszenia kota, żeby nie drapał firanki. I nawet Bógpomóż tu nie pomógł. Zresztą szukanie noclegu na szybko skończyło się przedzieraniem przez las i przekopywaniem przez piachy, nie wspominając o atakach hordy zdziczałych komarów.
W Bobrownikach byliśmy po 21:00. Nawet nie wzbudzaliśmy szczególnego zainteresowania. Ruiny zamku są tutaj chyba popularną noclegownią dla komiwojażerów. Obeszliśmy ruiny i ostatecznie zdecydowaliśmy się rozłożyć namiot na dziedzińcu. Łukasz rozbijał biwak w podskokach, a ja gotowałam i myłam się jednocześnie, oklepując ciało przed zmasowanym atakiem komarów. Przypominało to trochę odganianie się od piranii w Amazonce. Kiedy namiot już stał, wrzuciliśmy wszystko do środka łącznie z żarciem i ciuchami, i rozgniataliśmy bzyczące niedobitki. Było je słychać tuż za ściankami namiotu. Po kolacji Łukaszowi przypomniało się o umyciu zębów. Walić to, umyliśmy rano. Tak dobiegł końca pierwszy dzień.
Na inne spojrzenie z wyprawy zapraszam do Pixona
Kategoria Wyprawa z sakwami
komentarze
Pixon | 06:47 czwartek, 10 lipca 2014 | linkuj
Łoł nieźle! Tak napisać potrafisz tylko ty. Super gratulację :)
lutra | 19:06 środa, 9 lipca 2014 | linkuj
Pierwszy raz przeczytałem tak piękną, zabawną i pełną optymizmu opowieść o rowerowej wyprawie. Ze śmiechu mam łezki w oczach. :)))
Komentuj