Lipiec, 2014
Dystans całkowity: | 762.85 km (w terenie 30.00 km; 3.93%) |
Czas w ruchu: | 24:25 |
Średnia prędkość: | 19.78 km/h |
Maksymalna prędkość: | 52.22 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 173 (87 %) |
Maks. tętno średnie: | 132 (66 %) |
Suma kalorii: | 9224 kcal |
Liczba aktywności: | 11 |
Średnio na aktywność: | 69.35 km i 8h 08m |
Więcej statystyk |
# Praca
-
DST
20.00km
-
Sprzęt Latający holender
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria Praca
# Praca
-
DST
20.00km
-
Temperatura
28.0°C
-
Kalorie 300kcal
-
Sprzęt Latający holender
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria Praca
# Praca
-
DST
20.00km
-
Temperatura
34.0°C
-
Sprzęt Latający holender
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria Praca
# Praca
-
DST
20.00km
-
Temperatura
32.0°C
-
Sprzęt Skowyrna mewa
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria Praca
# Praca
-
DST
20.00km
-
Temperatura
25.0°C
-
Sprzęt Skowyrna mewa
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria Praca
# Praca
-
DST
20.00km
-
Temperatura
29.0°C
-
Sprzęt Latający holender
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria Praca
# Praca, która nie ma końca (zbiorczo)
-
DST
100.00km
-
Temperatura
28.0°C
-
Sprzęt Latający holender
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jakie to szczęście, że do pracy mam 10 km i mogę przyjeżdżać rowerem. Przynajmniej mam szansę wynagrodzić sobie brak urlopu już trzeci rok z rzędu (ech te umowy-zlecenia). Na szczęście od 1 lipca pracuję już na normalnych warunkach i wkrótce (do listopada pewnie) zbiorę kilka dni na jakiś wypoczynek :) chce mi się wolnego już! nie jesienią.
Upały zalały nasz kraj i dają popalić już od dwóch tygodni. Zaczyna mi brakować pomysłów na ubiór do pracy, który nadaje się i na rower, i do biura, w którym się nie zapocę i w którym nie będę odsłaniać bielizny przy pedałowaniu na holenderce :)
Kategoria Praca
Praca praca praca
-
DST
60.00km
-
Sprzęt Latający holender
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do czego to doszło, żebym nie miała czasu codziennie uzupełniać wpisów :)
Kategoria Praca
3# I want to break free
-
DST
199.24km
-
Czas
09:26
-
VAVG
21.12km/h
-
VMAX
37.30km/h
-
Temperatura
34.0°C
-
Kalorie 4000kcal
-
Sprzęt Skowyrna mewa
-
Aktywność Jazda na rowerze
Okropną noc wynagrodził nam piękny poranek. Wstaliśmy po piatej i zaczęliśmy przygotowania do powrotu. Mimo dwugodzinnego snu humory nas nie opuszczały, nie przerażal nas czekający dystans. Mam wrażenie, że coś się w nas odblokowało. Dopiero w tym dniu dotarło do mnie, w czym tkwi nasza siła. Człowiek to takie zawzięte zwierzę. Lubi rywalizację. Lubi wyzwania. Chce być dumny i niezwyciężony. I nie podda się, jeśli ma cel, który go napędza. Przejechaliśmy niemal 300 km nie po to, by w ostatnim dniu wrocić do domu z podkulonym ogonem - pociągiem. Wiem, że to nieodpowiedzialne, ale postanowiłam, że choćbym się miała do Łodzi doczołgać, to zrobię to o własnych siłach.
Pewnie, że było ciężko. Pewnie, że się nie chciało. Ale kiedy już nogi się rozgrzały, ręce wtopiły w kierownicę, a tyłek przykleił do siodła, jakoś to szło i było coraz lepiej. I rosło się na samą myśl o spojrzeniach ludzi, ktorych mijamy. Patrzyli na nas, jakbyśmy wrócili z miesięcznej wyprawy z Tybetu.
Zapytany wędkarz złapał się za głowę, kiedy usłyszał pytanie o dystans z Lidzbarka do Łodzi.
- Z Lidzbarka do Płocka to jakieś 100, 120 kilometrow, nie, Stasiek?
- A do Łodzi?
- Ale jak to do Łodzi? To kiedy do tej Łodzi?!
- No dzisiaj.
Czy bym to znów powtorzyła? NAWET JUTRO! Przygoda życia. Rekordy życia. Niezapomniane wspomnienia. Kiedy wnuki zapytają mnie o moją młodość, nie powiem, że przesiedziałam z dupskiem przed monitorem.
Kategoria Wyprawa z sakwami
2# Chłopaki nie płaczą. A dziewczyny?
-
DST
99.50km
-
Teren
15.00km
-
Czas
05:38
-
VAVG
17.66km/h
-
VMAX
43.07km/h
-
HRmax
165( 83%)
-
HRavg
126( 63%)
-
Kalorie 1280kcal
-
Sprzęt Skowyrna mewa
-
Aktywność Jazda na rowerze
A dziewczynom czasem się zdarza.
Noc na zamkowym dziedzińcu upłynęła w ciszy. Obudziliśmy się jeszcze przed budzikiem i podjęliśmy decyzję, że im wcześniej wstaniemy, tym szybciej wyruszymy. Aż dziw brał, że nogi nie bolą i nie ma zakwasów po wczorajszym dystansie.
Z namiotu roztaczał się upojny widok na Wisłę i ruiny. Tuż o świcie niebo miało doskonały, głęboki, błękitny odcień, tu i ówdzie rozpierzchały się kłęby chmur i smugi po spalinach samolotów. Ruiny nabrały ciepłego koloru wschodzącego słońca, a trwa była soczysta i zielona jak po deszczu. I komary spały! (małe sk*rwy*yny)
Z ociąganiem jedliśmy śniadanie i pakowaliśmy manatki. Żal było odjeżdżać.
Mówiłam, że mięśnie nie bolą, taaa? Tylko co z tego, skoro mózg nie chce podawać informacji do nóg, by się ruszały. Myślałam, że tylko ja jestem mięczakiem i sobie nie radzę. Pixon zgrywał twardziela i wcale nie przyznał się, że też nie jest w nastroju. Teraz kiedy o tym pomyślę, czuję satysfakcję, że przetrwałam kryzys, który dopadł nie tylko mnie, ale też doświadczonego, wieloletniego kolarza :)
Moje modlitwy zostały wysłuchane, Łukasz obmyślił dla nas najkrótszą drogę do Lidzbarka. Mimo to pierwsze kilometry podjazdu dały mi tak popalić, że byłam wypompowana już po 20 kilometrach. Myśl, że do domu mam jeszcze ponad 200 km wcale nie poprawiała mi nastroju. Miałam odparzone dupsko i skurcze pleców. Drętwiały mi ręce. Klęłam całą litanią przekleństw. Nawet lody nie poprawiły mi humoru, a energetyk nie dawał już takiej świeżości. Myślałam sobie, jakie to wszystko jest do dupy. Ludzie wsiadają w klimatyzowane combi, rozkładają nogi, włączają radyjko i mkną 140 km/h. A my jak debile jeździmy w skwarze po rozgrzanych drogach i palimy mięśnie. Ale wiecie co? Ja wiedziałam, że tak będzie. Że sobie pomarudzę, popłaczę, postękam. A jak wrócę do domu i odpocznę, będzie mnie rozpierała duma, radość, euforia i nigdy tego nie zapomnę. I będę chodzić jak paw i zaginać znajomnych. 500 km, sami wiecie.
Dajcie trumnę bo ja umrę © Eresse
Dopiero gdzieś za Rypinem dotarła do mnie wiadomość, że jesteśmy już w połowie drogi. Co tam, nawet dalej! Czułam, że plaża, woda i spanie już blisko. Ożywiłam się i z rosnącą ekscytacją czekałam na znak informacyjny "LIDZBARK". Pixon nie byłby sobą, gdyby nie probował wyczaić jakiejś drogi zamiennej dla szos. I tak trafiliśmy na leśny dukt, który w normalnych warunkach byłby naprawdę urokliwy. Zacieniony szutrowo-piaszczysty szlak leśny. Bajka. Ale z sakwami i z Monią w trasie, cóż... momentami był katorgą. Kiedy wjechaliśmy do Lidzbarka i przyszło nam zrzucić zapocone buty, rozprostować kości i rozciągnąć mięśnie, myślałam, że popłaczę się ze szczęścia.
Jest ciężko © Eresse" />
Rozbiliśmy się nad brzegiem jeziora w pobliżu miejskiej plaży. Zapowiadało się sielsko i beztrosko. Ja zajęłam się babskimi obowiązkami i ugotowałam nam obiad - nieskromnie przyznam, że Łukasz chwalił. A Pixon w tym czasie rozbijał namiot. Wkrotce dołączyła do nas Magda, bez której i dla której nie byłoby tej wyprawy :) Pogawędziliśmy chwilę, wypiliśmy piwko i czekaliśmy na rozwój sytuacji. Kiedy zaczęło zmierzchać, na plażę zaczęły się schodzić typy spod ciemnej gwiazdy, a w pubie wystartowała cotygodniowa, wiejska dyskoteka. Trafiliśmy w samo epicentrum. W paszczę lwa. W jądro cyklonu. Czy jak kto woli na jakąś patologiczną łupanko-rąbankę. Prawie nie spaliśmy, nasłuchując, czy już idą na nas z nożami i czy kradną nasze rzeczy. A panu ze sklepu, który zachwalał okolicę jako bezpieczną i spokojną należy się karny k***s na czole.
PS. Zaleta noclegu? Darmowy prysznic, do którego dostałam kluczyk od miłej pani z knajpy :))))
PS2. Jezioro w Lidzbarku i przylegające tereny zostały niedawno zagospodarowane i odnowione z funduszów Unii Europejskiej. Powstał piękny pomost, w parku rozciągają się schludne aleje, świecą latarnie i stoją drewniane rzeźby. Jest cudnie. Ale w tygodniu. W sobotnie wieczory trzymać się z daleka i nie przychodzić bez siekiery!
Kategoria Wyprawa z sakwami