Eresse prowadzi tutaj blog rowerowy

I want to ride it where I like

# Praca

Wtorek, 29 lipca 2014 | dodano: 30.07.2014


Kategoria Praca

# Praca

  • DST 20.00km
  • Temperatura 32.0°C
  • Sprzęt Skowyrna mewa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 28 lipca 2014 | dodano: 30.07.2014


Kategoria Praca

# Praca

  • DST 20.00km
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Skowyrna mewa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 23 lipca 2014 | dodano: 30.07.2014


Kategoria Praca

# Praca

Wtorek, 22 lipca 2014 | dodano: 30.07.2014


Kategoria Praca

# Praca, która nie ma końca (zbiorczo)

  • DST 100.00km
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Latający holender
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 21 lipca 2014 | dodano: 21.07.2014

Jakie to szczęście, że do pracy mam 10 km i mogę przyjeżdżać rowerem. Przynajmniej mam szansę wynagrodzić sobie brak urlopu już trzeci rok z rzędu (ech te umowy-zlecenia). Na szczęście od 1 lipca pracuję już na normalnych warunkach i wkrótce (do listopada pewnie) zbiorę kilka dni na jakiś wypoczynek :) chce mi się wolnego już! nie jesienią.

Upały zalały nasz kraj i dają popalić już od dwóch tygodni. Zaczyna mi brakować pomysłów na ubiór do pracy, który nadaje się i na rower, i do biura, w którym się nie zapocę i w którym nie będę odsłaniać bielizny przy pedałowaniu na holenderce :)


Kategoria Praca

Praca praca praca

Wtorek, 8 lipca 2014 | dodano: 08.07.2014

Do czego to doszło, żebym nie miała czasu codziennie uzupełniać wpisów :)


Kategoria Praca

3# I want to break free

  • DST 199.24km
  • Czas 09:26
  • VAVG 21.12km/h
  • VMAX 37.30km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Kalorie 4000kcal
  • Sprzęt Skowyrna mewa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 6 lipca 2014 | dodano: 09.07.2014
Uczestnicy

Twoja siła tkwi w głowie, nie w mięśniach.

Okropną noc wynagrodził nam piękny poranek. Wstaliśmy po piatej i zaczęliśmy przygotowania do powrotu. Mimo dwugodzinnego snu humory nas nie opuszczały, nie przerażal nas czekający dystans. Mam wrażenie, że coś się w nas odblokowało. Dopiero w tym dniu dotarło do mnie, w czym tkwi nasza siła. Człowiek to takie zawzięte zwierzę. Lubi rywalizację. Lubi wyzwania. Chce być dumny i niezwyciężony. I nie podda się, jeśli ma cel, który go napędza. Przejechaliśmy niemal 300 km nie po to, by w ostatnim dniu wrocić do domu z podkulonym ogonem - pociągiem. Wiem, że to nieodpowiedzialne, ale postanowiłam, że choćbym się miała do Łodzi doczołgać, to zrobię to o własnych siłach. 

Pewnie, że było ciężko. Pewnie, że się nie chciało. Ale kiedy już nogi się rozgrzały, ręce wtopiły w kierownicę, a tyłek przykleił do siodła, jakoś to szło i było coraz lepiej. I rosło się na samą myśl o spojrzeniach ludzi, ktorych mijamy. Patrzyli na nas, jakbyśmy wrócili z miesięcznej wyprawy z Tybetu.

Zapytany wędkarz złapał się za głowę, kiedy usłyszał pytanie o dystans z Lidzbarka do Łodzi.

- Z Lidzbarka do Płocka to jakieś 100, 120 kilometrow, nie, Stasiek?
- A do Łodzi? 
- Ale jak to do Łodzi? To kiedy do tej Łodzi?!
- No dzisiaj.


Czy bym to znów powtorzyła? NAWET JUTRO! Przygoda życia. Rekordy życia. Niezapomniane wspomnienia. Kiedy wnuki zapytają mnie o moją młodość, nie powiem, że przesiedziałam z dupskiem przed monitorem. 




Pixon




Kwiatostan


Kategoria Wyprawa z sakwami

2# Chłopaki nie płaczą. A dziewczyny?

  • DST 99.50km
  • Teren 15.00km
  • Czas 05:38
  • VAVG 17.66km/h
  • VMAX 43.07km/h
  • HRmax 165( 83%)
  • HRavg 126( 63%)
  • Kalorie 1280kcal
  • Sprzęt Skowyrna mewa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 lipca 2014 | dodano: 09.07.2014
Uczestnicy

A dziewczynom czasem się zdarza.

Noc na zamkowym dziedzińcu upłynęła w ciszy. Obudziliśmy się jeszcze przed budzikiem i podjęliśmy decyzję, że im wcześniej wstaniemy, tym szybciej wyruszymy. Aż dziw brał, że nogi nie bolą i nie ma zakwasów po wczorajszym dystansie. 

Z namiotu roztaczał się upojny widok na Wisłę i ruiny. Tuż o świcie niebo miało doskonały, głęboki, błękitny odcień, tu i ówdzie rozpierzchały się kłęby chmur i smugi po spalinach samolotów. Ruiny nabrały ciepłego koloru wschodzącego słońca, a trwa była soczysta i zielona jak po deszczu. I komary spały! (małe sk*rwy*yny) 

Z ociąganiem jedliśmy śniadanie i pakowaliśmy manatki. Żal było odjeżdżać.






Mówiłam, że mięśnie nie bolą, taaa? Tylko co z tego, skoro mózg nie chce podawać informacji do nóg, by się ruszały. Myślałam, że tylko ja jestem mięczakiem i sobie nie radzę. Pixon zgrywał twardziela i wcale nie przyznał się, że też nie jest w nastroju. Teraz kiedy o tym pomyślę, czuję satysfakcję, że przetrwałam kryzys, który dopadł nie tylko mnie, ale też doświadczonego, wieloletniego kolarza :) 

Moje modlitwy zostały wysłuchane, Łukasz obmyślił dla nas najkrótszą drogę do Lidzbarka. Mimo to pierwsze kilometry podjazdu dały mi tak popalić, że byłam wypompowana już po 20 kilometrach. Myśl, że do domu mam jeszcze ponad 200 km wcale nie poprawiała mi nastroju. Miałam odparzone dupsko i skurcze pleców. Drętwiały mi ręce. Klęłam całą litanią przekleństw. Nawet lody nie poprawiły mi humoru, a energetyk nie dawał już takiej świeżości. Myślałam sobie, jakie to wszystko jest do dupy. Ludzie wsiadają w klimatyzowane combi, rozkładają nogi, włączają radyjko i mkną 140 km/h. A my jak debile jeździmy w skwarze po rozgrzanych drogach i palimy mięśnie. Ale wiecie co? Ja wiedziałam, że tak będzie. Że sobie pomarudzę, popłaczę, postękam. A jak wrócę do domu i odpocznę, będzie mnie rozpierała duma, radość, euforia i nigdy tego nie zapomnę. I będę chodzić jak paw i zaginać znajomnych. 500 km, sami wiecie.

Dajcie trumnę bo ja umrę
Dajcie trumnę bo ja umrę © Eresse





Dopiero gdzieś za Rypinem dotarła do mnie wiadomość, że jesteśmy już w połowie drogi. Co tam, nawet dalej! Czułam, że plaża, woda i spanie już blisko. Ożywiłam się i z rosnącą ekscytacją czekałam na znak informacyjny "LIDZBARK". Pixon nie byłby sobą, gdyby nie probował wyczaić jakiejś drogi zamiennej dla szos. I tak trafiliśmy na leśny dukt, który w normalnych warunkach byłby naprawdę urokliwy. Zacieniony szutrowo-piaszczysty szlak leśny. Bajka. Ale z sakwami i z Monią w trasie, cóż... momentami był katorgą. Kiedy wjechaliśmy do Lidzbarka i przyszło nam zrzucić zapocone buty, rozprostować kości i rozciągnąć mięśnie, myślałam, że popłaczę się ze szczęścia.


Jest ciężko
Jest ciężko © Eresse" />

Rozbiliśmy się nad brzegiem jeziora w pobliżu miejskiej plaży. Zapowiadało się sielsko i beztrosko. Ja zajęłam się babskimi obowiązkami i ugotowałam nam obiad - nieskromnie przyznam, że Łukasz chwalił. A Pixon w tym czasie rozbijał namiot. Wkrotce dołączyła do nas Magda, bez której i dla której nie byłoby tej wyprawy :) Pogawędziliśmy chwilę, wypiliśmy piwko i czekaliśmy na rozwój sytuacji. Kiedy zaczęło zmierzchać, na plażę zaczęły się schodzić typy spod ciemnej gwiazdy, a w pubie wystartowała cotygodniowa, wiejska dyskoteka. Trafiliśmy w samo epicentrum. W paszczę lwa. W jądro cyklonu. Czy jak kto woli na jakąś patologiczną łupanko-rąbankę. Prawie nie spaliśmy, nasłuchując, czy już idą na nas z nożami i czy kradną nasze rzeczy. A panu ze sklepu, który zachwalał okolicę jako bezpieczną i spokojną należy się karny k***s na czole. 

PS. Zaleta noclegu? Darmowy prysznic, do którego dostałam kluczyk od miłej pani z knajpy :))))
PS2. Jezioro w Lidzbarku i przylegające tereny zostały niedawno zagospodarowane i odnowione z funduszów Unii Europejskiej. Powstał piękny pomost, w parku rozciągają się schludne aleje, świecą latarnie i stoją drewniane rzeźby. Jest cudnie. Ale w tygodniu. W sobotnie wieczory trzymać się z daleka i nie przychodzić bez siekiery!






Kategoria Wyprawa z sakwami

1# Piątek w piątek to dopiero początek

  • DST 184.11km
  • Teren 15.00km
  • Czas 09:21
  • VAVG 19.69km/h
  • VMAX 52.22km/h
  • HRmax 173( 87%)
  • HRavg 132( 66%)
  • Kalorie 3644kcal
  • Sprzęt Skowyrna mewa
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 4 lipca 2014 | dodano: 09.07.2014
Uczestnicy

Ludzie czekają cały tydzień na piątek,
cały rok na lato,
całe życie na szczęście.
A przecież ono jest na wyciągnięcie ręki.

Stało się. Jedziemy na sakwy, hip hip hurra. Mamy 500 km do zrobienia ura ura ura! Ale choć czekałam na ten dzień z podekscytowaniem, nie mogłam wyzbyć się wątpliwości. Przejadę czy stanie mi serce gdzieś w drodze. Pixon cieszył się jak dziecko, któremu rodzice obiecali całodniową wycieczkę do Disneylandu. A ja się stresowałam, czy nie przewrócę się z sakwami na pierwszym zakręcie i czy nie będzie trzeba wzywać helikoptera.

Pakowałam się w czwartek - bez ciśnień i bez obawy, ile koszulek wziąć, żeby dobrze wyglądać i pachnieć. Nastawiłam się na tyranie i ograniczałam bagaż. Nie wzięłam odżywki do włosów i balsamu (!) Zostałam też odciążona z namiotu i narzędzi. Łukasz wziął na siebie męski ekwipunek. 

Kiedy zadzwonił budzik, myślalam, że czas wstać do pracy, ale nie, to nadszedł dzień wyprawy! Przygody życia, porwania się z motyką na słońce, rozładowania konteneru piachu widłami. Po pożywnym śniadaniu (makaron z białym serem, białkiem i kakao) wyruszyliśmy zgodnie z planem.

Świeciło słońce, zapowiadał się przepiękny, bezwietrzny dzień. W euforii przejechaliśmy Zgierz, Dąbrówki, Białą, Warszyce, Rogóźno, Krzyszkowice. I nagle bach, dojechaliśmy do Piątku! Piątek w Piątek. Taka sytuacja. Nie było co dłużej marudzić, Pixon szybko popatrzył na mapę i pokierował nas wiejskimi bocznymi drogami. Przestały nas mijać rozpędzone ciężarówy, busy i samochody osobowe, byliśmy władcami szos i jechaliśmy ramię w ramię, a kilometry same wskakiwały na licznik.





Lubiła tańczyć, pełna radości tak ciągle goniła wiatr
Lubiła tańczyć, pełna radości tak ciągle goniła wiatr © Eresse



Około 11 zaczął nam doskwierać upał, więc ściągnęliśmy koszulki (prooszę sobie tu za dużo nie wyobrażać, ot, takie pęknięte plecy) i przytroczyliśmy plecaki do bagażników. Co za ulga! Teraz to dopiero była moc w nogach. Z przyjemnością obserwowałam roztaczający się krajobraz. Sianokośne łąki, wspaniałe złote zboża poprzetykane makami i chabrami, bogactwo warzyw, stare zabudowania wiejskie. W powietrzu pachniało suchą trawą, kwiatami polnymi i niekiedy truskawkami. Zdarzały się też mniej przyjemne zapachy obornika, ale to każdy zna i nie trzeba tego wytykać. 









Pierwsze 50 km umknęło jak chwila. Nie czułam ich w nogach, organizm nie wysyłał żadnych sygnałów. Ale około 60 kilometra nagle zgłodniałam, zassało mnie i odcięło, jak rozładowaną baterię. Musieliśmy zatrzymać się w sklepiku. Za całe cztery złote obkupiłam się w słodką bułkę z budyniem, góralka i rogalika 7 days. Gdzie się podziały sklepy, w których za tyle jedzenia płaci się tak mało.Tam też uprzejma starsza pani pokierowała nas dalej na Płock. Jeszcze nie raz przyszło nam skorzystać tego dnia z uprzejmości (zaskakującej i bezinteresownej) mieszkańców. Bo kiedy z Pixonem podjechaliśmy do grupki wiejskich chłopców z karkami i łysymi głowami, piwami i papierosami w rękach, nie spodziewaliśmy się usłyszeć:

- A dokąd się państwo wybieracie? A nie, tamtędy to nie, bo zarosło, lepiej tam skręcić przy figurce. No, to szerokiej drogi! 

Milka. Bądźmy delikatni. Świat nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.


Mocarze na wale

Do Płocka wjechaliśmy wałem przeciwpowodziowym nad Wisłą. Jazda taką pryzmą z sakwami w pełnym słońcu okazała się nie lada wyzwaniem. Termometr pokazywał >34 stopnie. Łukasz dostał głupawki, a ja byłam wykończona. Trzymała mnie myśl, że Płock już na wyciągnięcie ręki, a do Włocławka 30 km. A później dowiedziałam się, że jednak trochę inaczej to wygląda...



Sjesta przedobiednia


W Płocku było tak gorąco, że nawet pizza nie smakowała tak jak kiedyś. Napełniliśmy brzuchy, popiliśmy orzeźwiającą colą, po której chce się więcej coli i pogadaliśmy z miejscowym kolarzem. Znaczy Łukasz pogadał. Ja byłam zbyt załamana, żeby cokolwiek mówić. Do Włocławka mieliśmy co najmniej 60 km. A planowany nocleg był jeszcze dalej. Drogi z Płocka do Włocławka prawie nie pamiętam. Łukasz próbował mnie zagadywać i dodawać otuchy, ale ja wolałam, żeby w ogóle nie próbował. Musiałam się z tym sama zmierzyć i nie patrzeć co 100 metrów na licznik. Były oczywiście momenty, kiedy byłam zachwycona, bo rozpędzony dociążony rower mknął z górki, a ja mogłam stanąć na pedałach i... no wiecie, przewietrzyć odparzoną pupę. Ale były też chwile, kiedy walczyłam z sobą o to, by się nie rozpłakać. Wyznaczałam sobie małe cele i liczyłam mijane wioski.







Jak tu się nie śmiać, kiedy przejeżdża się przez Murzynowo albo przez Lenie Wielkie. Na liczniku 140 km, a tu lenie, kurna!



W Dobrzyniu nad Wisłą mieliśmy zrobić postój na jedzenie. Na jednym skrzyżowaniu zobaczyłam znak "plaża" i oczami wyobraźni widziałam już siebie rzucającą rower w krzaki i rozkładającą się na piasku z rozprostowanymi nogami i odciążonym kręgosłupem. Nieważne, że na plażę było 500 metrów zjazdu. Ważne, że zaraz będę leżeć. Na dole okazało się, że ta cała plaża to jakiś dok dla łódeczek, a zamiast piasku jest beton i chodnik, a na nabrzeżu kamienie przykryte drutem. Nawet nie chciało mi się płakać. Zjadłam wafelka w samotności, popatrzyłam na truchło ryby obijającej się o brzeg i nie myślałam. Cukier trochę mnie ożywił. Ale do Włocławka wciąż było daleko. Pierwszy i ostatni raz jestem na sakwach - tak sobie powiedziałam wtedy. Akurat!



We Włocławku robiliśmy zakupy w Lidlu jak żywe trupy. Łukasz sam przyznał, że nie mógł się skupić na tym, co włożyć do koszyka. Wpadł jednak na genialny pomysł i wybrał energetyka. Jakiś tam zielony szmelc o smaku Mojito. I nagle wróciło w nas życie. Energetyk mnie znieczulił, a nogi jakoś same nagle wiedziały, co trzeba robić. 

Po 20:00 wciąż nie byliśmy w Bobrownikach. Ja chciałam, żebyśmy sobie już odpuścili, ale przekonanie Łukasza do rezygnacji z jakiegoś planu to jak próba zmuszenia kota, żeby nie drapał firanki. I nawet Bógpomóż tu nie pomógł. Zresztą szukanie noclegu na szybko skończyło się przedzieraniem przez las i przekopywaniem przez piachy, nie wspominając o atakach hordy zdziczałych komarów.

W Bobrownikach byliśmy po 21:00. Nawet nie wzbudzaliśmy szczególnego zainteresowania. Ruiny zamku są tutaj chyba popularną noclegownią dla komiwojażerów. Obeszliśmy ruiny i ostatecznie zdecydowaliśmy się rozłożyć namiot na dziedzińcu. Łukasz rozbijał biwak w podskokach, a ja gotowałam i myłam się jednocześnie, oklepując ciało przed zmasowanym atakiem komarów. Przypominało to trochę odganianie się od piranii w Amazonce. Kiedy namiot już stał, wrzuciliśmy wszystko do środka łącznie z żarciem i ciuchami, i rozgniataliśmy bzyczące niedobitki. Było je słychać tuż za ściankami namiotu. Po kolacji Łukaszowi przypomniało się o umyciu zębów. Walić to, umyliśmy rano. Tak dobiegł końca pierwszy dzień.

Na inne spojrzenie z wyprawy zapraszam do Pixona




Kategoria Wyprawa z sakwami

Praca zbiorczo

Piątek, 27 czerwca 2014 | dodano: 28.06.2014

Tak się przyzwyczaiłam do dojazdów do pracy na rowerze, że już nawet zapominam odnotowywać na bikestats :)

Dużo się działo w tym tygodniu. 23 czerwca rozpoczęłam kurs na prawo jazdy i miałam pierwsze wykłady. Chciałam zrobić tacie nieoczekiwany prezent.

We wtorek pojechałam na piaskowanie zębów i zdjęłam nareszcie gorny łuk aparatu ortodontycznego. Zęby są teraz niesamowicie śliskie, błyszczące i duże. Już zapomniałam, jak to jest :) 

W czwartek nie poradziłam sobie najlepiej na wykładzie. Wciąż nie jestem pewna, kiedy wyprzedzanie z prawej strony jest zgodne z przepisami ruchu drogowego na drodze dwu- lub trzypasmowej dwujezdniowej, a kiedy można za to dostać mandat. Czas zajrzeć do podręcznika :)


Kategoria Praca